Zaginiona Kartoteka. Utracone Dziedzictwa

March 28, 2018 | Author: Planeta Lorien | Category: Washington, Nature


Comments



Description

SERIA SUPLEMENTARNA SAGI DZIEDZICTWA PLANETY LORIENZAGINIONA KARTOTEKA UTRACONE DZIEDZICTWA PITTACUS LORE TŁUMACZENIE DLA PLANETALORIEN.PL FANPAGE NA FB ROZDZIAŁ PIERWSZY Czasami się zastanawiam, co takiego mogliby sobie pomyśleć, gdyby wiedzieli, że tutaj jesteśmy. Praktycznie pod ich nosami.   Siedzę   sobie   z   moim   najlepszym   kumplem,   Ivanem,   na   trawiastym   skwerze   National   Mall  1 ,   a   nad   nami   góruje   ten   głupi   kamienny   obelisk   zwany   Pomnikiem   Waszyngtona.     Odkładam   na   chwilę   odrabianie   pracy   domowej   na   zajęcia   i   przyglądam   się   turystom,   wnikliwie   studiującym   mapę   miasta   oraz   prawnikom   i   urzędnikom   pierzchnącym   w   dół   Aleją   Niepodległości   na   kolejne   spotkania.   Naprawdę   mnie   rozśmieszają   –   są   tak   zajęci   swoimi   chorymi  obawami  przed  promieniami  UV,  chemikaliami  w   warzywach,   znikomym,   lecz   podwyższonym   zagrożeniem   terrorystycznym   i   masą   innych   spraw,   że   nawet  nie   przyszłoby   im   do   głowy,   iż   to   ta   dwójka   dzieciaków,   odrabiająca  lekcje,   jest  dla  nich  prawdziwym  zagrożeniem.     Nie   mają  pojęcia,  że  brakuje  im  możliwości  samoobrony.  Rzeczywisty   wróg  już  tu  jest.       –   Hej,   wy!   –   chcę   wykrzyczeć,   machając   złowieszczo   rękoma.   –   Wkrótce  stanę  się  waszym  złowrogim  dyktatorem!  Drżyjcie,    młotki!   Oczywiście  tego  nie  robię.  Jeszcze  nie,  ale  nadejdzie  ta   chwila.  Na   razie  jestem  dla  nich  kolejną   nieznajomą   twarzą   w  tłumie.  Prawda   jest   taka,   że   nie   jestem   jakimś   kolejnym,   choć   naprawdę   bym   tego   chciał.   Nasz   protokół   asymilacyjny   nakazuje,   abym   tutaj,   na   Ziemi,   był   nazywany  Adamem,  synem  Andrew  i   Susanny  Suttonów,   mieszkańcem   Waszyngtonu.  Ale  to,  w  żadnym  wypadku,  nie  jest  moje  prawdziwe  ja.   Nazywam   się  Adamus  Sutekh,   jestem  synem  wielkiego   generała   Andrakkusa  Sutekha.     Jestem  Mogadorczykiem.  Tym,  którego  wszyscy  powinni  się  bać.     Niestety,   jak   na   razie,   bycie   obcym   najeźdźcą   nie   jest   tak   ekscytujące,   jakim   być   powinno.   Tkwię   tutaj   i   odrabiam   pracę   domową.  Ojciec  obiecał  mi,  iż  to   nie  potrwa  długo.  Gdy   Mogadorczycy   uzyskają   wystarczającą   siłę,   aby   opanować   tę   nędzną   planetę,   to   właśnie   ja   stanę   się   nadzorującym   stolicą   Stanów   Zjednoczonych.     Uwierzcie  mi,  po  spędzeniu  w   tym   mieście   ostatnich   czterech  lat,  mam   już   kilka   pomysłów   na   daleko   idące   zmiany.   Pierwsze,   co   zrobię   na   1 National Mall – obszar chroniony pod opieką National Park Service położony w Waszyngtonie. Oprócz terenów zielonych, znajdują się w nim takie obiekty jak muzea Smithsonian Institution czy pomniki. Teren parku rozciąga się od pomnika Waszyngtona na wschód, aż po Kapitol Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.) pewno,   to   pozmieniam   nazwy   wszystkich   ulic.   Koniec   z   Alejami   Niepodległości   czy   Konstytucji   –   całym   tym   idiotycznym   patriotycznym   syfem.  Kiedy  stanę  u  władzy,   nikt   już   nawet  nie   będzie   wiedział   czym   była   ta   cała   konstytucja.   Szlaki   drogowe   uzyskają   zupełnie  inne,  odpowiedniejsze  nazewnictwo.     –  Bulwar  naznaczony   Krwią  Wojowników  –  szepczę   pod  nosem,   próbując   wyczuć,   czy   taka   nazwa   się   nada.   Trudno   osądzić.   –   Aleja   Ukruszonego  Ostrza...   –   Co...?  –   zagaduje   Ivan,  odrywając  się   od   trawy.   Cały  czas  leżał   na  brzuchu,  trzymając   długopis  owinięty   z   góry  palcem  wskazującym,   jakby   był   on   wyimaginowaną   bronią.   Kiedy   to   ja   marzę   sobie   całymi   dniami   o   czasach,   w   których   zostanę   władcą,   Ivan   wyobraża   sobie   siebie   w   roli   snajpera,   zdejmującego   kolejnych   Loryjczyków,   wychodzących  z   budynku  upamiętniającego   prezydenta  Lincolna.   –   Co   ty  tam  gadasz?   –  Nieistotne.     Ivanick   Shu-­‐Ra   to   syn   wielkiego   wojownika   Bologa   Shu-­‐Ra,   widzący   swoją   przyszłość   w   mocno   krwistych   barwach.   Jego   rodzina   miała   dosyć   chłodne   stosunki   z   naszym   Umiłowanym   Władcą,   Setrákusem   Ra,   i   jeżeli   wygląd   Ivana   miałby   odzwierciedlać   ich   zamiary,  to  ja  absolutnie  rozumiem  tę   postawę.  Choć  jest  on  ode  mnie   o  dwa  lata  młodszy,   to   o  tyle  samo   potężniejszy,  z  szerokimi  barkami  i   dość  masywną   klatką  piersiową.  Ja   jednak   jestem  o  wiele  zwinniejszy  i   gibki.    Szczerze  mówiąc,  to  on   już  wygląda  na  żołnierza,  podtrzymując     stale   ten  wizerunek   krótko   ściętymi   czarnymi   włosami.   Niecierpliwie   czeka   na   dzień,     w   którym   zgoli   je   całkowicie   i   zostanie   naznaczony   mistycznymi  mogadorskimi  tatuażami.     Nadal   pamiętam   noc   Pierwszej   Wielkiej   Ekspansji,   podczas   której  moi  ludzie  podbili   Lorien.  Miałem  wtedy   osiem  lat  –   zbyt  dużo,   aby   płakać,   ale   i   tak   się   rozkleiłem,   kiedy   zakomunikowano   mi,   iż   pozostaję   na   orbicie   wokół   Lorien,   razem   z   innymi   dzieciakami   i   kobietami.   Popłynęło   co   prawda   tylko   parę   łez   zanim   Generał   zaczął   mi   wyjaśniać   całą   powagę   sytuacji.   Ivan   obserwował   z   uwagą,   jak   narobiłem   na   statku   porządnego   rabanu,   ssąc   debilnie   kciuka,   będąc   zbyt  małym  aby  faktycznie  zrozumieć  co   się   dzieje.    Oglądaliśmy  walkę   z   góry,   wraz   z   moją   matką   i   siostrą,   będącą   jeszcze   niemowlęciem.   Biliśmy   brawo   gdy   płomienie   ogarnęły   całą   tę   planetę.   Gdy   walka   dobiegła   końca,   Generał   powrócił   na   statek   cały   we   krwi.   Pomimo   zwycięstwa,   na   jego   twarzy   nie   było   uśmiechu.   Podszedł   od   razu   do   Ivana   i   wytłumaczył   mu,   że   jego   ojciec   poległ   w   służbie   naszej   rasie.   Chwalebna   była   to   śmierć,   jak   przystało   na   prawdziwego   mogadorskiego  bohatera.   Pociągnął   kciukiem  po   czole   Ivana,   zostawiając   na   nim   krwawy   ślad.   Błogosławieństwo.     Po   chwili   Generał   zrobił   to   samo   ze   mną.   Odtąd   Ivan,   którego   matka   zmarła   w   połogu,   dołączył   do   mojej   rodziny   i   został   mym   bratem.   Rodzice   byli   szczęściarzami,   że   traaiła   im   się   trójka   normalnych  dzieci  czystej  krwi.   Choć   wcale   nie   wydawało   się,   aby   mój   ojciec   się   z   tego   cieszył.   Każdego  razu,  gdy   moje   wyniki  z   testów   czy   ćwiczeń  wydajnościowych   okazywały   się   chwiać   na   poziomie   poniżej   oczekiwań,   Generał   żartował,  że  jak  tak  dalej  pójdzie  to  przekaże  swoją  schedę  Ivanowi.       Przynajmniej  miałem  nadzieje,  że  nie  mówił  tego  na  poważnie.   Mój   wzrok   wędruje   mimowolnie   na   wycieczkowiczów   z   rodzinami,  którzy  przechodzą  przez  trawnik  –  każdy  z  nich  zatrzymuje   kawałek   tej   chwili   w   swoich   aparatach   fotograaicznych.   Jakiś   facet   przystaje,   aby   zrobić   serię   zdjęć   obeliskowi   Waszyngtona,   a   ja   zaczynam   unieważniać   plan   rozwalenia   tego   czegoś   na   kawałki.   Przecież   mogę   to   nieco   podwyższyć   –   zainstalować   na   wierzchołku   penthouse,  w  którym  będę  mieszkać.  Dla  Ivana  też  znalazłby  się  pokój.   Obok   mężczyzny  robiącego  zdjęcia  stoi  dziewczyna,   pewnie   jego   córka.   Ma   około   trzynastu   lat,   tak   jak   ja,   i   wydaje   się   naprawdę   ujmująca   przez   swoją   nieporadność.   Uśmiechając   się   delikatnie   odsłania  błyszczący  na  zębach   aparat   korekcyjny.  Dostrzegam  szybko,   że  i  ona  zerka  w  moją  stronę,   przez   co  mimowolnie   zmieniam   pozycję   siedzenia  na  bardziej  godną  –  prostuję  się  i  opuszczam  podbródek,  by   zamaskować   mój  duży  nos,   o  zbyt   ostrym  kształcie.  Kiedy  uśmiecha  się   ponownie,  odwracam  wzrok.  Niby   czemu  miałoby  mnie   obchodzić,   że   jakiś  człowiek  coś  tam  sobie  o  mnie  myśli?   Musimy  pamiętać,  po  co  faktycznie  tutaj  jesteśmy.     –   Nie   zaskakuje   cię   fakt,   że   ludzie   tak   naiwnie   przyjmują,   iż   jesteśmy  dokładnie  tacy  jak  oni?  –  pytam  Ivana.   –  Nigdy  nie  zrozumiem   ziemskiej  głupoty  –  odpowiada,   zerkając   na  pustą  kartkę  w   zeszycie   leżącym  obok  mnie,   na  której  powinien  być   naskrobany  tekst  pracy  domowej.  –  Zamierzasz  to  dokończyć  czy  jak?   Ten   zeszyt   nie  jest  mój,   tylko   jego.  Czeka,  aż   wszystko   za   niego   zrobię.   Tego   typu   zadania   zawsze   sprawiały   Ivanowi   kłopot.   Spoglądam   na  kartkę.  Ivan  powinien  napisać   krótkie   wypracowanie  na   podstawie   cytatu   z   Wielkiej   Księgi   –   zbioru   mogadorskich   mądrości   i     idei,   które  musi   znać   każdy   przedstawiciel   naszej  rasy   i   wcielać   je   w   życie.  Napisał  ją  Setrákus  Ra  we  własnej  osobie.   –  Nie   żałujmy   żadnej  bestii,  która  do  polowania   jest  przeznaczona,   –   czytam   na   głos,   i   tak   jak   większość   moich   ludzi,   bezsprzecznie   zgadzam   się  z   zawartym   w  tym  fragmencie  przesłaniem  –   albowiem  w   jej  naturze   jest  polowania   dokonywać.  Tak  jak   w  Mogadorskiej  Naturze   stała   ekspansja   jest.   Ten,   który   oto   stawia   opór   w   procesie   ekspansji   Imperium  Mogadorczyków,  przeto  w  sprzeczności  z  naturą  swą  staje.”     Spoglądam  na   Ivana.  Obserwuje  z  uwagą  tę  samą   rodzinę,  którą   i   ja  zauważyłem  chwilę  wcześniej,  wydając  przy  tym  świszczące  odgłosy   powietrza   wydostającego   się   spomiędzy   zaciśniętych   warg.   Dziewczyna  z   aparatem   na  zębach   marszy   brwi  i   odwraca   się   do   nas   plecami.     –  Co  oznacza  dla  ciebie  ten  fragment?  –  pytam.   –  Nie  wiem  –  odburkuje.  –  Może  to,  że   nasi  to   twardziele  i  reszta   powinna  się  z  tym  pogodzić,  mam  rację?   Wzruszam  ramionami,  wzdychając  ciężko.     –  Byłeś  blisko.   Biorę  w  dłoń  długopis  i   zaczynam  pisać,  ale  szybko   tę   czynność   przerywa   mi   sygnał   wydobywający   się   z   mojej   komórki.   Myślę,   że   to   wiadomość   tekstowa   od   mojej   matki,   która   będzie   prosić   mnie   o   wstąpienie   do   sklepu   w   drodze   powrotnej   do   domu.   Naprawdę   wdrożyła   się   w   to   całe   gotowanie   odkąd   jesteśmy   na   Ziemi   i   muszę     przyznać,   że   tutejsze  jedzenie  jest  o   niebo   lepsze  niż   te  mogadorskie.   To   co   nazywają   tu   żywnością   „przetworzoną”   z   pewnością   byłoby   czymś  uwielbianym  i  uznanym   za  „naturalne”  na  mojej  planecie,  gdzie   jedzenie   –   jak   i   inne   rzeczy   –   są   wytwarzane   biochemicznie   w   podziemnych  laboratoriach.   Ale  wiadomość  nie  jest  tym  razem  od  matki.   Napisał  do  mnie  Generał.   –   Cholera   –   wyduszam   z   siebie,   upuszczając   długopis,   jakbym   został  przyłapany  na  kolejnym  wyręczaniu  Ivana.   Mój  ojciec  nigdy  nie  przysyła  mi   wiadomości.  Ten   czyn   byłby  dla   niego   urągający.   Gdy   bowiem  Generał   czegoś  oczekuje,   powinniśmy   o   tym  wiedzieć  zanim   w  ogóle  nas  o   to  zapyta.  Musiało  więc  zdarzyć  się   coś  naprawdę  ważnego.   –  Co  tam  znowu?   Wiadomość  jest  krótka:  DO  DOMU.   –  Musimy  się  zbierać. ROZDZIAŁ DRUGI       Wskakujemy do metra i wyjeżdżamy ze stolicy.  Wsiadamy  na   rowery,   zostawione   przy   stacji   i   pedałujemy   ile   sił   w   nogach,   aby   dotrzeć   na   przedmieścia.   Kiedy   przemykamy   się   przez   bramę   Posiadłości   Ashwooda,   do   domu   dzieli   nas   tylko   trzydzieści   metrów.   Moja  koszulka   jest  mokra  od  potu,  co  sprawia,  że  jest   mi  niesamowicie   gorąco,  co   dodatkowo  miesza  się  z  dziwnymi  mdłościami,  wywołanymi   potencjalnymi   przyczynami   otrzymania   niespodziewanej   wiadomości   od  ojca.     Posiadłości   Ashwooda   nie   wyróżniają   się   niczym   od   masy   podobnych,   strzeżonych   osiedli   pod   Waszyngtonem.   Albo,   mówiąc   dokładniej,   przynajmniej   wyglądają   normalnie.   Ale   zamiast   być   miejscem   zamieszkania   polityków   i   ich   rodzin,   wszystkie   znajdujące   się   tu   domki   wraz   z   nienagannie  utrzymanymi   trawnikami  należą   do   moich   ludzi,   Mogadorczyków.   Przyszłych   zdobywców   Ziemi.   I   tak   naprawdę,   te   domy   są   tylko   malutką   częścią   prawdziwego   obszaru   Posiadłości   Ashwooda.   Pod   nimi   bowiem   rozciąga   się   ogromna   sieć   tuneli,   które   łączą   się   w   mogadorski   kompleks   wojskowo-­‐badawczy,   będący  centralnym  punktem  tego  miejsca.   Sam   mam   dostęp   jedynie   to   niewielkiej   części   całej   bazy.   Nie   mam  pojęcia  jak  długie  są  i  jak  głęboko  sięgają   te  wszystkie  korytarze,   ale  skądinąd  wiem,  że  prowadzą  do  szeregu  laboratoriów,  magazynów   broni,   sal   treningowych   i   innych   owianych   tajemnicą   miejsc,   których   przeznaczenia   mogę  się  jedynie   domyślać.  Gdzieś  tam  istnieje  również   jedno  niezwykle  specyaiczne  laboratorium.   Gdyby   nie   potęga  naszego   Umiłowanego   Władcy,   Setrákusa   Ra,   mogadorska  rasa  nie   byłaby  wstanie  przetrwać,   aby  rozpocząć  proces   Wielkiej   Ekspansji.   Przez   ostatnie   tysiące   lat,   z   powodów   nieznanych   nam   do   tej   pory,     stawało   się   coraz   trudniejsze   dla   przedstawicieli   naszej   rasy   uzyskiwanie   potomstwa.   W   czasie,   gdy   przyszła   na   świat   moja   siostra   Kelly,   naturalne   urodzenia   były   tak   rzadkie,   że   nasz   gatunek   stanął   w   obliczu   prawdziwego   zagrożenia   wymarciem.     W   przypadku,   gdy   urodzenie   dziecka   stawało   się   w   ogóle   możliwe,   mogadorskie   kobiety,   tak   jak   matka   Ivana,   najczęściej   umierały   w   męczarniach   podczas   porodów.   Wychodząc   na   przeciw   temu   problemowi,   Setrákus   Ra   i   grupa   naukowców   rozpoczęli   prace   nad     stworzeniem   nowych   pokoleń   Mogadorczyków,   powoływanych   do   życia   w   inny   sposób.   Eksperymenty   się   powiodły   i   od   tego   czasu   urodzenia   naturalne   są   w   mniejszości,   a   prawdziwą   siłą   naszej   rasy   stały   się   zarodki   zapładniane   poza   ustrojowo,   których   przebieg   rozwoju   kontrolowany   jest   w   specjalistycznych   laboratoriach.   Tacy   Mogadorczycy   hodowani   są   w   wyspecjalizowanych   kapsułach,   w   których  rozwijają  się  aż  do  uzyskania  wzrostu  i  sprawności  dorosłego   osobnika,   będąc  niemalże  zdolni   do  natychmiastowej  walki.  To  właśnie   oni   przyczynili  się  do   przetrwania  naszej  rasy,  a  ze  swoją  zwiększoną   siłą,  szybkością  reagowania   i  wytrzymałością,  stali  się  trzonem  naszej   armii.   Jednak   nie   tylko   to   różni   ich   od   naturalnie   urodzonych   Mogadorczyków,  takich   jak   ja.  Ich   mózgi  zostały   zaprogramowane   do   walki   na   stanowiskach   żołnierzy,   a   nie   oaicerów.   W   swej   mądrości,   Setrákus  Ra  stworzył  ich   do  przetwarzania  jednokierunkowych  myśli  i   działań,  upodobniając  ich  zatem  bardziej  do  robotów,  które  wykonują   dane   polecenie,   aniżeli   do   inteligentnych   przedstawicieli   naszego   gatunku,  potraaiących  wykazać   się  złożonym,  racjonalnym   myśleniem.   Tacy   sztucznie   wyhodowani   Mogadorczycy   są   niezwykle   podatni   na   wzbudzenie  w  nich  pierwotnego  gniewu  i  żądzę  krwi  podczas  walki.   Chyba   najbardziej   widoczną   różnicą,   przynajmniej   tu   na   Ziemi,   jest  to,  iż  wyglądają  oni  inaczej  niż  reszta  z  nas.  Podczas,  gdy  naturalnie   urodzeni  potraaią  wtopić   się  w   tłum  Ziemian,  wyhodowani  niestety   nie.   Ich   skóra   jest   szaro-­‐blada   z   powodu   braku   promieni   słonecznych   w   podziemiach,  gdzie   egzystują  przez  większość   czasu,  a  ich  zęby  są  małe   i   ostro   zakończone   –   mają   służyć   głównie   rozrywaniu   gardeł,   a   nie   spożywaniu  jedzenia. Dlatego,   dopóki   nie   nadejdzie   czas   w   którym   ujawnimy   swoją   obecność,  bladoskórzy   Mogadorczycy  rzadko  otrzymują  pozwolenie  na   wyjście  na  powierzchnię.     Dociera   do   mnie,   że   dzieje   się   coś   naprawdę   ważnego,   kiedy   dostrzegam   na   trawnikach   wzdłuż   głównej   uliczki   niezliczoną   ilość   bladoskórych,   którzy   bez   pardonu   celebrują   coś   wraz   z   normalnymi   Mogadorczykami  takimi  jak  ja.   Ivan   spogląda   na   mnie   spod   przymrożonych   powiek,   kiedy   hamujemy   rowerami  w   zaułku.  Zeskakuję  z  siodełka  i  biegnę   do  drzwi,   nie  mogąc   złapać  tchu.  Wszyscy  moi   sąsiedzi  z   Posiadłości  Ashwooda   wyszli   przed   domostwa,   zachodzą   do   siebie   nawzajem   i   wznosząc   toasty   ze   świeżo   otwartych   butelek   szampana.   Bladoskórzy,   ukrywający  się  pod  trenczowymi  płaszczami  i  kapeluszami,  wyglądają   jednocześnie   na   podekscytowanych   i   oszołomionych   bezkresnością   przestrzeni   na   powierzchni   Ziemi.   Ta   atmosfera   triumfu   jest   czymś   rzadkim  w  mogadorskiej  kulturze.     Normalnie  moi  ludzie  nie  wykazują   żadnych   oznaków   radości,   zwłaszcza   jeśli   w   pobliżu   znajduje   się   Generał.   –   Co,   do   cholery,   się   dzieje?   –   odzywa   się   Ivan,   jak   zwykle   oczekując   ode   mnie   odpowiedzi.   Tym   razem   jednak   po   prostu   wzruszam  ramionami.   Moja   matka   siedzi   na   schodkach   werandy,   obserwując   z   nieśmiałym   uśmiechem   jak   Kelly   odprawia   taniec   radości   przez   całą   szerokość   trawnika.   Kręcąc   się   jak   oszalała   nawet   nie   zauważa,   że   wreszcie   się   pojawiliśmy.   Matka   rozluźnia   się   natychmiast,   gdy   tylko   nas   dostrzega.   Choć   nie   wiem   dlaczego   wszyscy   się   tak   cieszą,   zdaję   sobie   sprawę,   że   ona,   nawet   gdyby   chciała,   nie   mogłaby   dołączyć   do   reszty   Mogadorczyków.   Będąc   żoną   kogoś   takiego   jak   Generał,   nie   sposób  jest  utrzymać   przy   sobie  przyjaciół.  Ich  lęk   przed  mym  ojcem   przechodzi  też  na  nią.     –   Chłopcy,   –   odzywa   się,   kiedy   wchodzę   wraz   z   Ivanem   na   podjazd  –  on  już  na  was  czeka,  a  wiecie  dobrze,  że  nie  lubi  tracić  czasu.   –  Czemu  chce  się  z  nami  widzieć?   Zanim   matka   zdąży   otworzyć   usta   aby   mi   odpowiedzieć,   w   drzwiach   tuż   za   nią   pojawia   się   Generał.   Jest   wysokim   mężczyzną,   mającym   ponad   dwa   metry   wzrostu,   rozbudowane   barki   i   klatkę   piersiową,   wyróżniający   się   nienaganną   postawą,   która   wymusza   respekt.   Jego   twarz   ma   ostre   rysy,   które   niestety   po   nim   odziedziczyłem.   Po   przybyciu   na   Ziemię   musiał   zaprzestać   golenia   głowy,   aby   ukryć   tatuaże   na   czaszce.   Głowę   ma   zawsze   zgrabnie   odchyloną  kilka  stopni  do   tyłu,  przez   co  wygląda  jak   jakiś   polityk,  który   wygłasza  przemowę  na  National  Mall.   –  Adamusie,  –  odzywa   się   tonem,  który  nie   cierpi  sprzeciwu  –  pozwól   ze  mną.  I  ty  również,  Ivanicku. –   Tak   jest   –   odpowiadamy   zgodnie,   wymieniając   poddenerwowane   spojrzenia  i  podchodzimy  bliżej  wejścia.  Gdy  ojciec  używa  takiego  tonu   głosu,   oznacza   to,   że   sprawa   jest   poważna.   Kiedy   wchodzę   po   schodkach   tuż   obok   matki,   ona   łapie   mnie   za   nadgarstek   i   ściska   go   miękko.     –   Bawcie   się   dobrze   w   tej   Malezji!   –   krzyczy   Kelly   za   naszymi   plecami,  robiąc  sobie   przerwę  od  dzikiego   tańca.  –   Zabij   tego  Gardę  tak   mocno,  jak  tylko  potraaisz! ROZDZIAŁ TRZECI       Kilka godzin później siedzę wraz z Ivanem na pokładzie samolotu, w którym jest okropnie zimno, a siedzenia są niewygodne. Został  on  zakupiony  za  bezcen  od   rządu  jakiegoś  kraju,  w   którym  nie  zadawano  zbyt  wielu   pytań.   Strefa   pasażerska  nie  różni  się   specjalnie  od  tej  bagażowej  –   te  same  metalowe  ławeczki  z  przetartymi   pasami   bezpieczeństwa   i   poduszkami   na   których   siedzimy,   wciśnięci   pomiędzy   żołnierzy,   w   większości   bladoskórych.   Lot   nieszczególnie   wysokiej   klasy,   ale   jestem   zbyt   przerażony,   aby   się   tym   przejmować.   Pierwszy   raz   zostałem  wysłany   na   misję,   nawet  jeśli   moim   zadaniem   jest  tylko  obserwowanie.     Mój   ojciec   siedzi  za   sterami   jako   drugi  pilot.   Za   każdym  razem,   gdy   maszyną   niebezpiecznie   buja,   zastanawiam   się,   czy   to   wina   warunków   atmosferycznych,   czy   to   może   Generał   wyżywa   się   na   pilocie.     Dla   wielu   Mogadorczyków   przebywających   wraz   ze   mną   na   pokładzie   jest   to   dziewicza   akcja   od   czasów   Pierwszej   Wielkiej   Ekspansji.   Niektórzy   z   nich   opowiadają   o   swojej   ostatniej   walce,   przechwalając   się   liczbą   zabitych  osób.   Inni,   ci   starsi,   wydają   się   być   nieobecni,  wpatrując  się  w  przestrzeń.     –  Myślisz,  że  dadzą  nam  coś  do  strzelania?  –  wypytuje  mnie  Ivan.   –  Wątpię  w  to.   Znaleźliśmy  się   tu   jedynie  dlatego,  że   jestem  synem  Generała,   a   Ivan   jego   podopiecznym.  Poza   tym  jesteśmy   za   młodzi,   aby   był   z   nas   jakikolwiek   pożytek   w   tym   zespole,   ale   wystarczająco   dojrzali,   aby   przyglądać   się  egzekucji  Loryjczyka.  Mój  ojciec   chce,   abyśmy  się  czegoś   nauczyli  –  jak  mawiają  nasi  instruktorzy,   symulacje  bitew  są  niczym  w   porównaniu  do  prawdziwej  walki.   –  Ale  kicha.     –  I  co  z  tego   –  dopowiadam,  próbując   rozciągnąć  odrętwiałe   nogi.   –  Ja  już  i  tak  mam  tego  dość.   Cała   reszta   dzieje   się   jakby   za   mgłą.   Lądujemy.   Odnajdujemy   pierwszego   Gardę;   okazuje   się,   że   jest   nim   Loryjka.   Wraz   z   nią   dopadamy   też   jej   Cêpan.   Tak   jak   nam   polecono,   wraz   z   Ivanem   obserwujemy  wszystko   z  oddalenia,  przyglądając  się  wraz  z  Generałem   jak   mogadorscy   żołnierze   wpadają   w   wir   walki.   Okropnie   jest   na   to   patrzeć;  nie   wygląda  to   wcale  tak   wspaniale  jak  opisywano  w  Wielkiej   Księdze.   Dwa   tuziny   Mogadorczyków   przeciwko   starszej   kobiecie   i   nastolatce.   Ich   zadaniem   jest   je   schwytać   i   przesłuchać.   Od   czasu   naszego   przybycia   na   tę   planetę   chodzą   słuchy,   że   jakiś   rodzaj   loryjskiego   czaru   chroni  każdego   Gardę,  zmuszając   nas   do   polowania   na  nich   i  zabijania  w  określonej  kolejności.  Podobnież  gdzieś  w  Alpach   rozegrała   się   bitwa   pomiędzy   naszymi   żołnierzami   a   Gardą,   który   wcale   nie   musiał   się   bronić,   gdyż   każdy   cios   zadany   przez   Mogadorczyków   obracał   się   przeciwko   nim.   Generał   nie   toleruje   żadnych  tego   typu  bajeczek   na  temat  Loryjskiego   Czaru,   ale  nasi   ludzie   są  przez  nie  nad  wyraz  ostrożni.     Ta  starsza  kobieta   broni  się  o   wiele  lepiej,   niżbym  przypuszczał,   ale   zostaje   po   jakimś   czasie   obezwładniona.   Młoda   Loryjka   jest   twardsza   –   posiada   niezwykłe   moce,   którymi  sprawia,   że  cała  ziemia   trzęsie   się   niczym   galareta.   Zastanawiam   się   jakby   to   było,   gdybym   sam   miał   takie   umiejętności.   Jeśli   jednak   warunkiem   ich   posiadania   byłoby   ukrywanie   się   w  dziczy   w  celu  uratowania   wymierającej  rasy,   to  chyba  bym  spasował.   Strategia   pojmania   tych   dwóch   szybko   traci   na   ważności,   gdy   okazuje   się,   że   możliwe  jest  zranienie  Gardy.   Albo   plotki  o   Loryjskim   Czarze   są   bezpodstawne,   jak   sądzi   mój   ojciec,   albo   właśnie   odnaleźliśmy   Numer   Jeden.   Generał   chce   mieć   ją   żywą,   ale   kiedy   bladoskórzy   wojownicy   połapują  się   w  sytuacji,  ich   żądza  krwi   bierze   górę  na  rozkazami.   Wszystko   kończy   się   w   momencie,   gdy   ostrze   sztyletu   przebija   serce  tej  młodej  dziewczyny,  a  ona  sama  wydaje  ostatnie  tchnienie.   –   To   było   genialne!   –   wykrzykuje   Ivan   w   szale   radości,   sprawiając,  że  nawet  mój  ojciec  pozwala  sobie  na  lekki  uśmiech.     Wiem,  że   powinienem  podzielać  ich  entuzjazm,  ale  moje  ręce  nie   potraaią   przestać   się   trząść.   Czuję   się   wdzięczny,   że   mogłem   to   wszystko   oglądać  jedynie  z  odległości,  nie   będąc   uczestnikiem  walki,  a   tym   bardziej   nie   stając   się   kupką   popiołów,   która   wsiąknie   w   podmokłe   tereny   Malezji.   Jestem   też   wdzięczny,   że   nie   to   nie   mnie   czeka   los   Loryjczyków,   którzy   całe   życie   żyją   w   strachu   przed   ich   jedynymi   wrogami,   mogąc   skończyć   tak   jak   ta   dziewczyna   –   ze   sztyletem  w  piersi.   Wyczuwam  jakąś   dziwną   nić  empatii   łączącą   mnie   z   tą   Loryjką.   Wielka  Księga   ostrzega  przed  tym  uczuciem,  wiec  odpycham  je  w  głąb   umysłu.   Muszę   być   ponad   to.   Choć   bitwa   była   mniej   chwalebna   niż   sobie   to   wyobrażałem,   to   przecież   Mogadorczycy   znowu   zwyciężyli.   Jeszcze  tylko  osiem  istnień  i   wizja  Naszego  Ra   się  ziści   –   nic  nie  stanie   nam   na   przeszkodzie   do   opanowania   Ziemi.   Śmierć   dziewięciorga   Gardów   to   mała   cena   za   mój   cudowny   penthouse   na   szycie   obelisku   Waszyngtona.   Żołnierze   pakują   ciało  Numeru  Jeden  w  czarny   worek   i  wrzucają   je   pod   pokład   samolotu.   Zabieramy   też   loryjski   kuferek,   który   dziewczyna   miała   ze   sobą,   bo   nawet   najsilniejszy   Mogadorczyk   nie   daje   rady   go   otworzyć.  Mój  ojciec   zrywa   talizman  zawieszony  na   szyi   Numeru  Jeden,  ale  nie  mam  pojęcia  po  co  mu  ta  ozdóbka.     Ciało   jej  Cêpan  pozostawiamy   na  miejscu,   bo   jest   nam   zupełnie   niepotrzebne.   W   drodze   powrotnej  ławeczki   nie   są   już   tak   zatłoczone.   Siedzę   cicho,   choć   Ivan   wypytuje   wojowników   o   każdy   najdrobniejszy   szczegół  z  walki,  dopóki  Generał  go  nie  ucisza.   Gdyby   byli   drużyną   futbolową,   jestem   pewien,   że   po   takiej   wygranej   oblewaliby   się   nawzajem   napojem   izotonicznym   Gatorade,   jak   mają   to   w   zwyczaju   niektórzy   ziemscy   sportowcy.   Ale   oni   nie   są   taką   drużyną.   Wszyscy   jesteśmy   Mogadorczykami.   A   w   dodatku   mój   ojciec   nawet   nie   wie   co   to   Gatorade.   Dalsza   podróż   upływa   w   całkowitym  milczeniu.   Na  sam  koniec,   Generał   wychodzi  z   kokpitu   i  siada  na  ławeczce   koło  mnie.   –   Kiedy   wrócimy   do   domu,   –   zaczyna   –   będę   miał   dla   ciebie   kolejne  zadanie.   Kiwam  głową.     –  Dobrze.  Tak  jest.   Ojciec   spogląda   w   dół   na   moje   ręce,   które   nadal   lekko   drgają,   choć  staram  się  ze  wszystkich  sił,  aby  już  przestały.   –   Wystarczy   tego   –   warczy   na   mnie,   zanim   ukrywa   się   z   powrotem  w  kabinie  pilotów. ROZDZIAŁ CZWARTY       Mimo, że widziałem ją podczas walki, dziewczyna na metalowym blacie stołu zupełnie nie jest tym, kogo oczekiwałem.   Już   podczas  Pierwszej  Wielkiej  Ekspansji   było   nam  wpajane,  że   Gardowie  to  ostatnie  przeszkody  na  drodze  naszej  chwały.  Uczono  nas,   że  są   to   groźni   wojownicy,  czekający   na  moment,   by   wybić   całą  naszą   populację   i   zniszczyć   nasze   osiągnięcia.   Byłem   przekonany,   że   ci   przeraźliwi  wrogowie  będą  wyglądali  choć  trochę  bardziej  złowrogo.   Martwe  ciało  Numeru  Jeden  zupełnie  nie   budzi   we  mnie   strachu.   Wygląda  na  tyle  samo   lat   co  ja,  może  jest  ciut  starsza.  Teraz  jej  skóra  –   wcześniej  ładnie  opalona  –  została  pozbawiona  krążącej  w  żyłach  krwi   i   jest   znacznie   bledsza.   Wargi   przybrały   zimny,   niebieski   odcień.   Strużki   zaschniętej   krwi   zaburzają   piękny   kolor   jej   blond   włosów.   Reszta   ciała   dziewczyny   została   zakryta   białym   pasem   materiału,   jednak   w   ostrym   świetle   laboratoryjnych   lamp   dostrzegam   ciemną   plamę  w  okolicach  jej  klatki  piersiowej.         Znajduję   się  w   podziemiach   Posiadłości  Ashwooda,   a   dokładnie   to   w   laboratorium   doktora   Lockama   Anu.   Nie   pozwolono   mi   tu   wchodzić   nigdy   wcześniej,   więc   próbuję   zapamiętać   wszystkie   te   interesujące,  migoczące  światełkami  maszyny  jak  najdokładniej  się  da,   bez   wgapiania   się   w   nie   jak   szpieg.   Generał   zauważy   od   razu,   że   nie   potraaię  się  skupić.   Stoję   tuż   koło   ojca,   oboje   nie   odzywamy   się   ani   słowem,   wpatrując   się   w   doktora   Anu,   który   nakłada   na   głowę   dziewczyny   dziwaczny   kask.   Anu   jest   już   stary   i   przygarbiony,   a   tatuaże   na   jego   pomarszczonej   czaszce  wyglądają   okropnie.  Okrąża  metalowy   stół,  na   którym  leży  Jedynka  i  podłącza  do  kasku  kilka  przewodów,  sprawiając,   że  diody  na  nim  zaczynają  pulsować.   –  Wszystko  gotowe  –  mamrocze  doktor,  odsuwając  się.   –  Wreszcie  –  wzdycha  mój  ojciec.   Anu   zatrzymuje   się   przy   lewej   kostce   dziewczyny,   na   której   widnieje  jej  loryjski  symbol.  Od  tej  pory  każdy   normalny  Mogadorczyk   będzie  poszukiwał  nastolatków  z  tym  czymś  na  nodze.   –   Cztery   lata   poszukiwań   dzieciaka   z   tym   znakiem...   –   zaczyna   dumać  Anu.  –  Nie  ma  powodu  się  teraz  śpieszyć,  Generale.   Niemalże   czuje,   jak   ojciec   wściekle   zaciska   pięści.   Mógłbym   to   porównać   do   stania   koło   buzującego   pioruna.  Mimo   wszystko,  nic  nie   odpowiada.   Doktor   Anu   jest   bowiem   głową   ośrodka   badawczego   w   Ashwood,   dzięki   czemu   może   pozwolić   sobie   na   więcej   w   obecności   Generała,   nie   obawiając   się   żadnych   nieprzyjemnych   konsekwencji.     Spogląda   on   w   moim   kierunku   –   lewe   oko   śmiga   w   różnych   kierunkach,  zasłonięte  do  połowy  nieruchomą  powieką.   –   Czy   twój   szanowny   ojciec   wytłumaczył   ci   dlaczego   tu   z   nami   jesteś,  chłopcze?   Odwracam  się  do   Generała.  Kiwa  głową,  zgadzając   się   na   dalszy   ciąg  rozmowy.   –  Nie,  proszę  pana.   –   Ach,   ten   zacny   zwrot:   „proszę   pana”.   Na   jakiegoż   ułożonego   młodzieńca   wyrósł   twój   syn,   Generale.   –   Anu   wskazuje   kiwnięciem   głowy   na   metalowy   fotel   stojący   nieopodal,   zaopatrzony   w   kilka   urządzeń  stojących  dookoła  niego.  –  Proszę,  usiądź  sobie.   Wbijam   wzrok   w   ojca,   ale   jego   twarz   nie   wyraża   absolutnie   niczego.   –  Twoja  rodzina  będzie  z   ciebie   dumna,   Adamusie   –  odzywa   się   wreszcie,  a  moje  ręce  momentalnie  przestają  się  trząść.   Siadam   więc,   jak   prosił   mnie   doktor.   Ten   przykuca   koło   fotela,   jego   stare   kości   krzyczą   w   proteście.   Przywiązuje   mi   kostki   i   nadgarstki  do  metalowych  części  za  pomocą   gumowych  pasów.  Wiem,   że   mogę   zaufać   ojcu.   Jestem   przecież   dla   niego   zbyt   ważny   i   nie   darowałby   sobie,   gdyby   stało   mi   się   coś   złego.   Nie   mogę   jednak   przestać  się  wiercić,  gdy  doktor  kończy  mnie  przywiązywać.   –  Wygodnie?  –  pyta  wreszcie  z  wymuszonym  uśmiechem.   –   I   co   teraz?   –   odpowiadam   pytaniem,   zapominając   o   żelaznej   zasadzie  Generała,  iż  pytania  są  zarezerwowane  dla  niego.   Ojciec   jednak   tylko   wpatruje   się   we   mnie   z   zaskakującym   spokojem.   Może   jest   zbyt   skrępowany   widokiem   swojego   jedynego   syna  niemal  przykutego  do  tego  dziwacznego  fotela.   –  Doktor  Anu  wierzy,  że  ta   maszyna   pozwoli  nam  uzyskać  dostęp   do  wspomnień  tej  dziewczyny  –  odzywa  się  po  chwili.   –   Jestem   tego   pewien   –   poprawia   go   starzec.   Naciera   moje   skronie   ciepłą  mazią,  a   następnie   przyczepia  do   nich   parę  gumowych   elektrod.   Nad   stołem   z   Numerem   Jeden   automatycznie   rozpala   się   monitor,  sprawiając  przez  to  wrażenie,  jakby  dziewczyna  nagle  ożyła.     –   Czy   postawisz   swoje   życie   na   szali   w   zamian   za   powodzenie   tego  niekontrolowalnego  eksperymentu,  doktorze  Anu?   –   Niekontrolowalnego?   –   włączam   się,   próbując   wyrwać   się   z   uścisku   pasów.   Zdaję   sobie  sprawię,   że   mój  głos   był   pełen   paniki,   co   sprawia,   że   Generał   patrzy   na   mnie   srogo.   Doktor   przykleja   sobie   uśmiech  do  twarzy    i  odpowiada  szybko:   –   Nigdy   nie   używaliśmy   żadnego   Gardy   do   tego   eksperymentu,   więc  tak,  nie  potraaimy   kontrolować  jego   przebiegu  –  widzę,  że  niemal   wylewa  się  z  niego  chęć  natychmiastowego  włączenia  tego  ustrojstwa.     –   Ale   suche   przewidywania   teoretyczne   skłaniają   nas   do   formułowania   optymistycznych   wniosków.   Ze   wszystkich   naturalnie   urodzonych   Mogadorczyków   z   Waszyngtonu,   tobie   jest   najbliżej   do   wieku   tej   dziewczyny,   co   sprawi,   że   przepływ   wspomnień   stanie   się   jednostajnie   bezzakłóceniowy.   Twój   umysł   jednakże   w   taki   sposób   zamieni   uzyskane   informacje,   że   będziesz   miał   poczucie   odbierania   wizji   jak   oglądanego   ailmu,   aniżeli   faktycznego   odbioru   świata   widzianego   jej   oczyma.   Myślę,   że   twój   tato   nie   chciałby   widzieć   swojego  jedynego  syna  w  ciele  tej  małej  dziewczynki,  prawda?   Ojciec    aż  cały  się  zjeżył.  Doktor  poklepał  go  lekko  po  ramieniu.     –  Tylko  żartowałem,  Generale.  Ma  pan  naprawdę  świetnego  syna,   odpowiedniego  to  tego  eksperymentu.  I  bardzo  dzielnego.   Przez   chwilę  zupełnie  się  takim  nie  czuję.  Widziałem  jak   Numer   Jeden  walczy  o   życie  –  była   niemal  niezdolna   do   ochrony  samej  siebie,   a  teraz  jest  już  zupełnie  nieszkodliwa  –   ale   będąc  do  niej  podłączonym,   na  nowo  przeżyję  te  wszystkie  straszne  chwile,   które  przecież  jedynie   oglądałem   z   pokładu   statku   wiszącego   nad   Malezją.   Już   prawie   zgłaszam   Ivana   na   nowego   ochotnika   do   zostania   chomikiem   doświadczalnym  doktora  Anu,  ale  w  porę  się  opanowuję.   Ivan  przecież  cieszył   się  z   jej  śmierci.  Teraz  w  kółko   o  tym  gada.   Dla  mnie  sama  myśl   o  tym  wydarzeniu  sprawia,  że  na  nowo  zaczynają   trząść   mi   się   dłonie.   Realektuję   się   –   przestań   być   takim   tchórzem,   Adamus  –  to  przecież  ogromny  zaszczyt,  coś  z  czego  będę  dumny.   Staram  się  nie  patrzeć  na  dziewczynę  leżącą  z  drugiej  strony  sali,  kiedy   doktor  sięga  po  coś  pod  suaitem  i  ściąga  w   dół,   prosto  nad  moją   głowę.   Kask   na   zewnątrz   pokryty   jest  tyloma   małymi   elementami,   że   nawet   kabina  statku  kosmicznego   się  do   niego   nie   umywa.  Anu  podłącza   go   do   sprzętu   pośrodku   sali,   z   którego   biegną   kable   od   kasku   Numeru   Jeden   aż   do   mnie.   Zanim   i   ja   sam   zostanę   przykryty   tym   cylindrem,   starzec  pochyla  się  nade  mną  i  szepcze:   –   Możesz   przeżyć   mały   szok.   Być   może   natychmiast   zaśniesz.   Kiedy   się   już   obudzisz,   będziesz   mógł   nam   powiedzieć   wszystko   to,   czego  się  dowiedziałeś  o  tej  Loryjce.       Spostrzegam,   że  lewa  dłoń  doktora  spoczywa  na  moim  ramieniu.   Jego  uścisk  jest  wątły.   Jeszcze   kilka   dni   temu   moim   największym   zmartwieniem   było   takie   skomponowanie   wypracowania,   żeby   nikt   nie   zauważył,   że   nie   napisał   go   Ivan.   Po   tym   jak   zobaczyłem   jak   działają   mogadorscy   żołnierze,   nie   jestem   pewien,   czy   w   ogóle   kiedyś   będę   potraaił   zachowywać   się  jak   oni.  Na  razie   moim  zadaniem   jest   współdzielenie   wspomnień  z  moim  zmarłym   wrogiem.  Wiem,  że  tego  chce  mój  ojciec,   a   jeśli   maszyna   zadziała   i   eksperyment   się   powiedzie,   wyniesiona   z   niego   wiedza  przyniesie   ogromny   szacunek   naszej   rodzinie.   Choć   nie   chcę  się  do  tego  przyznać,  jestem  absolutnie  przerażony.   Anu  opuszcza   kask   na   moja   głowę   do   momentu,   aż   ten   zakryje   mnie  po  szyję.  Wnętrze  sali  znika  z  pola  widzenia.   Słyszę,  jak  doktor  miota  się  po  laboratorium.  Klawisze  i  przyciski   wydają   charakterystyczne   brzmienia.   Po   chwili   kask   zaczyna   cały   wibrować,  aż  wreszcie  przeraźliwie  trząść.   –  No  i  zaczynamy...!  –  krzyczy  starzec.   Przestrzeń   w   środku   kasku   wybucha   oślepiającym   światłem.   Czuję,  jakby  wypalało  mi  wzrok,  przebijając   się  z  oszałamiającą  energią   aż   po   sam  kraniec  mojej  głowy.  Zaciskam  powieki,  ale  w  jakiś   sposób   światło  i  tak   się  przedostaje.  Czuję,   jakbym  się  rozpadał,  jakby  światło   nieustannie   eksplodowało   we   mnie   i   rozrywało   ciało   na   drobniutkie   części.  Chyba  właśnie  tak  wygląda  śmierć.   Wydaje  mi  się,  że  zaczynam  wrzeszczeć.   A  zaraz  potem  ogarnia  mnie  ciemność. TŁUMACZENIE DLA PLANETALORIEN.PL FANPAGE NA FB
Copyright © 2024 DOKUMEN.SITE Inc.