Tytuł : Jean-Paul Sartre Autor : Mur Wepchnięto nas do wielkiej, białej sali i musiałem zmrużyć oczy, bo raziłomnie światło. Po chwili zobaczyłem stół, a za stołem czterech facetów w cywilu, którzy przeglądali jakieś akta. Innych więźniów stłoczono w głębi sali i musieliśmy przejść cały pokój, aby do nich dołączyć. Wielu znałem z widzenia, ale było tak także paru obcych, chyba cudzoziemców. Ci dwaj blondyni o okrągłych czaszkach, stojący przede mną, byli do siebie podobni: pewnie Francuzi. Niższy bez przerwy podciągał spodnie: tik nerwowy. Trwało to blisko trzy godziny; byłem otępiały i miałem w głowie pustkę; ale ponieważ pokój był dobrze ogrzany, było mi nawet dość przyjemnie: od dwudziestu czterech godzin trzęśliśmy się z zimna. Strażnicy podprowadzali więźniów kolejno do stołu. Faceci pytali ich wtedy o nazwisko i zawód. Najczęściej poprzestawali na tym albo też rzucali od czasu do czasu pytanie: "Ty też wysadzałeś arsenał?" albo też: "Gdzie byłeś dziewiątego rano i co robiłeś?". Odpowiedzi nie słuchali albo udawali, że ich nie słyszą - milkli na chwilę, zapatrzeni tępo przed siebie, po czym zabierali się do pisania. Spytali Toma, czy to prawda, że służył w Brygadzie Międzynarodowej, Tom nie mógł zaprzeczyć, bo znaleźli przy nim papiery. Juana o nic nie pytali, ale jak powiedział im swoje nazwisko, długo coś pisali. - To mój brat, José, jest anarchistą - powiedział Juan. - Wiecie dobrze, że jego tu już dawno nie ma. Ja do żadnej partii nie należę, nie zajmowałem się nigdy polityką. Nic nie odpowiedzieli. Juan powiedział jeszcze: — Ja nic nie zrobiłem. Nie mam zamiaru płacić za innych. Wargi mu się trzęsły. Strażnik uciszył go i odprowadził. Kolej na mnie. — Nazywacie się Pablo Ibbieta? Powiedziałem, że tak. Facet sprawdził coś w aktach i spytał: — Gdzie przebywa Ramon Gris? — Nie wiem. — Ukrywał się w waszym domu od szóstego do dziewiętnastego. — Nic podobnego. Pisali przez chwilę, po czym strażnicy wyprowadzili mnie na korytarz. Tom i Juan czekali już tu na mnie w asyście dwóch strażników. Zaczęliśmy iść. Tom spytał jednego ze strażników: — No i co? — Z czym? — powiedział strażnik. — To było przesłuchanie czy sąd? — Sąd — powiedział strażnik. — No więc? Co z nami zrobią? Strażnik odpowiedział oschle: — O wyroku zostaniecie powiadomieni w celi. W rzeczywistości to, co nam służyło za celę, było piwnicą szpitala. Wiało tam ze wszystkich stron i zimno było cholernie. Dygotaliśmy przez całą noc, a w dzień wcale nie było cieplej. Pięć poprzednich dni spędziłem w podziemiach arcybiskupstwa, w jakimś loszku, bodajże średniowiecznym: więźniów było dużo, a miejsca niewiele, więc pakowano ich, gdzie się dało. Nie tęskniłem za loszkiem: wprawdzie nie marzłem w mm tak strasznie, ale byłem za to sam: to trochę irytujące na dłuższą metę. W piwnicy miałem towarzystwo. Juan nie odzywał się wcale: bał się, a poza tym był jeszcze zbyt wielkim smarkaczem, aby mieć coś do powiedzenia. Ale Tom gadał bez przerwy, a znał w dodatku bardzo dobrze hiszpański. W piwnicy stała ławka, na podłodze leżały cztery sienniki. Gdy nas przyprowadzono z powrotem, usiedliśmy w milczeniu i zaczęliśmy czekać. Po chwili odezwał się Tom: — Koniec z nami. — I ja tak sądzę — powiedziałem — ale myślę, że małemu nic nie zrobią. — Nic mu nie mają do zarzucenia — powiedział Tom. — Tyle, że jego brat jest w ruchu! Patrzyłem na Juana: zdawał się nie słyszeć. Tom ciągnął dalej: — Wiesz, co oni robili w Saragossie? Układali skazańców na drodze i rozjeżdżali ich ciężarówkami. Mówił nam to jeden Marokańczyk, dezerter. Powiadają, że szkoda im amunicji. — A benzyny nie szkoda? — powiedziałem. Zły byłem na Toma, nie powinien był o tym mówić. — Po szosie spacerują oficerowie i doglądają tego z rękami w kieszeniach, ćmiąc papierosy. Myślisz, że chociaż dobijają rannych? Gówno! Niech się drą! Czasami to trwa godzinę i więcej. Ten Marokańczyk opowiadał, że za pierwszym razem o mało się nie wyrzygał. — Nie myślę, żeby tutaj robili takie rzeczy — powiedziałem. — Chyba że im rzeczywiście brakuje amunicji. Światło dzienne przedostawało się do piwnicy przez cztery lufciki i okrągły otwór w suficie, po lewej stronie, przez który widać było niebo. Otwór ten, zamknięty zwykle klapą, służył do zsypywania węgla. Tuż pod nim w piwnicy leżała kupa miału: przeznaczony był zapewne do ogrzewania szpitala, ale gdy tylko wybuchła wojna, chorych Autor : Jean-Paul Sartre ewakuowano i węgiel tu pozostał, bezużyteczny; gdy padało, zlewał go deszcz, bo zapomniano opuścić klapę. Tom zaczął dygotać: — Kurwa jego mać, znów się trzęsę — powiedział — zaczyna się na nowo. Wstał i zaczął się gimnastykować. Za każdym jego ruchem koszula się rozchylała ukazując białą, obrośniętą pierś. Położył się na plecach, podniósł w górę nogi, robił nożyce: widziałem, jak mu się trzęsie potężny zadek. Tom był dobrze zbudowany, ale miał za dużo sadła. Pomyślałem sobie, że wkrótce kule karabinowe czy też ostrza bagnetów ugrzęzną w jego miękkim mięsie jak w beczce masła. Nie byłoby to dla mnie takie odrażające, gdyby był chudszy. Właściwie nie było mi nawet zimno, tylko nie czułem już ani ramion, ani rąk. Od czasu do czasu miałem wrażenie, że czegoś zapomniałem, i zaczynałem szukać naokoło swojej marynarki, po czym przypominałem sobie nagle, że mi jej nie oddali. Było to raczej przykre. Zabrali nam nasze ubrania dla swoich żołnierzy, a nam zostawili tylko koszule — i te spodnie płócienne, które chorzy noszą latem w szpitalu. Po chwili Tom podniósł się z ziemi i zasapany przysiadł się do mnie. — Zagrzałeś się? — Gdzie tam! Tylko się zdyszałem. Koło ósmej wieczór wszedł do celi major z dwoma falangistami. Trzymał w ręce kartkę papieru. Zapytał strażnika: — Jak się ci trzej nazywają? — Steinbock, Ibbieta i Mirbal — zameldował strażnik. Major nałożył cwikier i zajrzał do listy: — Steinbock... Steinbock... Jest... Jesteście skazani na śmierć. Jutro rano zostaniecie rozstrzelani. Popatrzył jeszcze w swój papierek: — Tamci dwaj też — powiedział. — To niemożliwe — powiedział Juan. — Ja nie. Major spojrzał na niego zdziwiony: — Jak się nazywacie? — Juan Mirbal. — No, to zgadza się — powiedział major. — Mam tu wasze nazwisko na liście. Jesteście skazani. — Ja nic nie zrobiłem — powiedział Juan. Major wzruszył ramionami i odwrócił się do Toma i do mnie. — Jesteście Baskami? — Nie ma tu żadnych Basków. Zezłościło go to. — Powiedziano mi, że tu siedzi trzech Basków. Ale co tam, nie będę się za nimi uganiał. Znaczy, że wam księdza nie trzeba? Nikt mu nawet nie odpowiedział. Dorzucił więc: — Zaraz tu przyjdzie lekarz, Belg. Zezwolono mu na spędzenie z wami ostatniej nocy. Zasalutował i wyszedł. —- No, nie mówiłem? — powiedział Tom. — Koniec, bracie. — Tak — powiedziałem. — Ale swoją drogą z tym małym to świństwo. Mówiłem tak po sprawiedliwości, ale w gruncie rzeczy nie lubiłem małego. Miał zbyt delikatną twarz, strach i cierpienie wykrzywiły ją, zdeformowały mu rysy. Trzy dni temu to był jeszcze trochę wymoczkowaty, ale miły chłopiec; teraz wyglądał jak stara ciota, i pomyślałem sobie, że już nigdy nie będzie młody, nawet jeśli go wypuszczą. Właściwie przydałoby się okazać mu trochę litości, ale ja brzydzę się litością, on budził we mnie tylko odrazę. Już nic nie powiedział, tylko zrobił się zupełnie szary: jego twarz i ręce były szare. Usiadł i wbił okrągłe oczy w podłogę. Tom był dobry chłopak, chciał go objąć ramieniem, ale mały wyszarpnął mu się gwałtownie, krzywiąc twarz w brzydkim grymasie. — Zostaw go — powiedziałem ściszonym głosem — widzisz przecie, że zaraz się rozbeczy. Tom usłuchał mnie niechętnie; z ochotą zająłby się pocieszaniem małego; zajęłoby go to, nie musiałby o sobie myśleć. Mnie to drażniło: nigdy nie myślałem o śmierci, nie było jakoś okazji, a teraz okazja była, i nie mieliśmy nic innego do roboty, jak tylko o niej myśleć. Tom zaczął mówić: — Ty już w życiu rozwaliłeś jakiego faceta? — zapytał. Nie odpowiedziałem. Zaczął mi opowiadać, jak to on w tym roku już sześciu rozwalił od początku sierpnia; nie zdawał sobie sprawy z sytuacji i widziałem dobrze, że nie chce sobie zdać z niej sprawy. Ja też nie bardzo jeszcze rozumiałem, o co chodzi, zastanawiałem się, czy to bardzo boli, myślałem o kulach, wyobrażałem je sobie jako gorący grad, który siecze moje ciało. Wszystko to nie dotyczyło jednak najważniejszego; lecz nie przejmowałem się: mieliśmy całą noc przed sobą na zrozumienie wszystkiego. Po chwili Tom przestał mówić i popatrzyłem na niego kątem oka; zobaczyłem, że on też poszarzał i wyglądał jak siedem nieszczęść, więc pomyślałem sobie: „Zaczyna się". Zapadała już noc; nikłe światło sączyło się jeszcze przez lufciki i kopiec miału tworzył na jasnym tle nieba wyraźną, ciemna plamę; przez otwór w suficie zobaczyłem gwiazdę; noc zapowiadała się czysta i zimna. Drzwi się otworzyły, weszło dwóch strażników. Za nimi jakiś blondyn w belgijskim mundurze. Zasalutował. — Jestem lekarzem — powiedział. — Zezwolono mi na przebycie z wami tych ciężkich chwil. Głos miał przyjemny i dystyngowany. Spytałem go: — Czego pan od nas chce? Tytuł : Mur -1z5- mam ci spowiednika — Tak — odrzekł Belg. z miną jak wpierał. podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu. Wszystko to mogę najbardziej roztargnioną. nie — To musi cholernie boleć. Z dwojga złego wolałem już to. żeby te godziny nie były dla wąs zbyt ciężkie. jeszcze gorzej: przypomniał sobie coś. Ale za to teraz puszczam. Patrzyłem przez dłuższą chwilę na krążek światłości. Zauważyłem już. Byłem jak urzeczony. że jestem zarysowany na suficie. to sobie. Nie spuszczał ze mnie twardego wzroku. że musi być głupi jak stołowa noga. ale odmówiliśmy. — Pan jest lekarzem? — Stuliłbyś wreszcie pysk — powiedziałem — co. jak łatwo mi to sobie wyobrazić! ustawił się tak. Zwykle. nie — powiedział lekarz ojcowskim tonem — wymawiał wtedy moje imię — Pablo — jakimś takim natchnionym nie. Mówię sobie: potem nie będzie nic.. nie spuszczał z oczu Belga.. A tu zupełnie mi się odechciało mogłem sobie patrzeć w niebo ile chcąc. — Chce się pełni zimy. aby mieć mnie za plecami. Wokół Toma unosił się dziwny jakiś odór. czy też mam taką ziemistą twarz jak on: zauważyłem. zawołać? — Czy to długo. Gdy patrzyłem na jego duże. nigdy nic nie usłyszę i że dla Wytarłem sobie tylko szyję chusteczką. że pierwsza niewiele miałem dla niego sympatii i nie widziałem potrzeby. o co ci chodzi? ale zawsze to lepsze niż nic. Ale ja przechyliłem się i — No już dobrze — powiedziałem — mnie też nie tak trudno. Belg ujął przegub w trzy palce. Wydawało mi się. Rano.. Lekarz — Bo ja wiem? Sześciu. zrozumieć. — Po co pan do nas przyszedł? Są inni. byłem nawet z tego zadowolony: gdyby tu był Ramon. Powiedziałem: każda godzina przynosiła mi inne wspomnienie. myślałem o plażach nad Atlantykiem. podczas gdy druga lśni w słońcu: to bezustanne zupełnie obchodzić. Nie mogłem się do tego ale czułem. że pot ciurkiem spływa mi po twarzy. aby oprzeć się o ścianę. ośmiu.. Po chwili opuścił bezwładną rękę chłopca i było później rozpoznać — dorzucił zjadliwie. ale podobno wszyscy Irlandczycy są — Bo ja. czego nie mogę ani rusz zrozumieć. to nie trwa długo. Wydało mi się. żadne światło nie rozpraszało tu — Tu mnie przysłano — odpowiedział wymijająco. kiedy mi się wydaje.. ale chciałbym przynajmniej wiedzieć. aby zobaczyć Wielką macie ochotę zapalić? Mam papierosy. przyzwyczaić. chciał widzieć. Straszliwie bał się bólu i tylko o tym myślał: w jego wieku to było to może bym się trochę rozczulił. go wcale nasze myśli. dostrzegłem. wydało mi się. jak się do kogoś dobiorę.. póki mu flaków nie wypruję. Zrobię wszystko. jakimś wyrazem twarzy. jeden dla drugiego jakimś przerażającym zwierciadłem. „A to bydlę! — pomyślałem ze Rozumiem doskonale. prawda? Z kim innym to by na pewno inaczej wyglądało. Myślę. i potem znów mi się to wymyka i znów myślę o kulach. że tu bardzo chłodno? Zaczął mówić już tylko do siebie. cały szpital napchany Byłem ciekaw. Patrzył na Belga. W gruncie rzeczy — Czasami — Belg przytaknął głową. że z całej siły plecami będę się w niego poddawał się bezwolnie. Pedro. tłusty kark. Nie więcej. kręcił palcami młynka. że wtedy Belga nieznacznie opuszcza się na ramieniu Juana. Ten —Wyglądał na zmarzniętego. Autor : Jean-Paul Sartre -2z5- Tytuł : Mur . ale potrząsał od czasu do czasu głową. — Aha. Pablo. że na mnie patrzy. chwili z lampą naftową. widzę moimi oczyma. było to zupełnie zbędne: chusteczkę można już przez całą noc w oczekiwaniu czegoś. — Nie. żebyś wiedział.. bo moje buty skrzypiały. głosem. Upłynęła długa chwila ciszy. że on jest normalny. nie przywiązywałem do tego większej Podniosłem głowę i odpowiedziałem na jego spojrzenie. ale ja go Chciałem wstać i dać mu w mordę. tacy. wyrywa i opada na "że koszula moja jest mokra i lepi się do ciała: lało się tak ze mnie chyba dno. wkrótce zrozumiesz. jak ręka „Cel!" i zobaczę osiem luf wycelowanych we mnie. obojętnie osunąłem się z powrotem na ławkę. też się poci. Potem spostrzegłem. boli? Nie odpowiedział. Nie podszedł do mnie. ale. złość mnie odeszły. o pomyślał sobie: „To są patologiczne objawy strachu". jakby chciał go — Dobra. gdy niebo było — Pan tu nie przyszedł ze współczucia. Zwracał się chyba do mnie. jakbym je miał go tak wyrżnę w ten świński ryj. wyjął z czuję. bardziej niż zwykle wyczulony na zapachy. Zrozum. a ja nic nie spostrzegłem. wstyd i widzę. a jednocześnie cofnął się nieco do tyłu i sobie wyobrazić. Moje policzki pałały i bolała mnie głowa. co dawniej: przedwczoraj z Wyciągnął do nas papierosy i cygara. Pociłem się także na tyłku i wilgotne inaczej: to nas zaskoczy od tyłu. i było to bardzo nieprzyjemne. nie był to nawet lęk: coś. czemu nie. jak krople potu innych dalej świat będzie istniał. Juan będę chciał wniknąć w mur. Niebo było wspaniałe.. — Ja już czuję rany. Możesz mi wierzyć: już mi się nieraz zdarzało nie spać przestałem się wycierać. cały czas ci się wydaje. że celują w oczy i usta. a belgijska świnia. Tom podskoczył i rzucił mi mocy. powiedz? — mówił. Nie była to myśl o śmierci. ten wysoki i chudy. a pot się ciągle lał. Otrząsnąłem się i spojrzałem na moich towarzyszy. Ale pomiędzy Tomem a Juanem czułem się — Na to trzeba czasu! samotny. na przykład. i nie zdążymy się do tego spodnie przylepiały się do ławki. ale nie dałem tego poznać po złością. miał otwarte usta i drgały mu nozdrza. Ale nie rozumiem. Mały Juan przemówił nagle: przygotować. Przysięgam ci. nienawistne spojrzenie: denerwowałem go. — Wtedy muszą zarepetować i jeszcze raz wymierzyć. odwracał głowę. wśród przeciągów — pociłem się jak mysz. — Może się. Słuchaj.— Jestem do waszej dyspozycji. Pablo. jakimś neutralnym głosem: — Potem — powiedziałem szorstko — będą cię wcinać robaki. A w tej chwili byłem piekielnie twardy zrozumiałe. Patrzyłem na Belga... W pamięć. widziałem tylko jego biały. Po czym udając. Pewnie bał się na mnie spojrzeć. podniosłem ręce do twarzy: byłem zlany potem. niebieskie i chłodne oczy. Widział.. jakby uspokajał płatnego pacjenta. i nagle wszystko ci się z rąk wyślizguje. Mówił. który należał do żywych. co miał na myśli. grzeszy przede wszystkim brakiem wyobraźni. Chociażby z takim Pomyślał chwilę i dodał chrapliwym głosem: Ramonem Gris. Ale tym razem rzecz ma się było wykręcać. że zaraz zrozumiesz. zdarzyć. gdzie aresztowano. Wiesz. straszliwy ciężar. po południu loszek Miałem zamiar mówić dalej. wzruszyłem ramionami i odwróciłem się do niego.. wydawał się nie słuchać. ucieszył się od ranach. Tom ukrył twarz w wyprowadzą nas na podwórze. Ale co potem? kieszeni notes i coś w nim zapisał. żeby trudniej puszczając ręki małego. Tamten szarej twarzy. bo teraz czułem. co to już od godziny. Ilu ich dłoniach. że już prawie rozumiem. zlanej potem: wyglądaliśmy obydwaj tak samo i byliśmy kiwnął głową. Zresztą. że jest zmieszany. wydało mi się. że więźniami. nie chciał widzieć tej — Może przynieść lampę? — zapytał nagle Pedro lekarza. co musi bezzwłocznie zanotować. że mieliśmy razem umrzeć — miałbym jej mieć więcej. siedmiu. nic mi ono nie przywodziło na dalej mówić.. że czasami jedna salwa nie wystarcza. pokryte mnóstwem maleńkich blizn. z dziwnym obok Toma. jak mnie to jutro będzie bolało. że przygniata mnie jakiś — Nie bój się. Trochę mnie to irytowało. dla której salwa nie naruszy żadnego niezbędnego do życia organu. że już nigdy nic nie zobaczę. że lubił pozować na kaznodzieję i — Co?. W chłodnej piwnicy. — Niech tylko podejdzie do mnie i spróbuje zbadać mi puls. znam pana. sienników. razu. Wkrótce zresztą może pomieścić. — Nie uważa pan. Widzę swojego własnego trupa: to nawet nie takie trudne. to się nam w głowie nie spływają mi na kark. tak jak to we śnie bywa. palcami po zlepionych potem włosach i jednocześnie poczułem. Obydwaj strażnicy usiedli na jednym z Tom zaczął mówić przyciszonym głosem. Nie tak naprawdę boli. popijałem manzanillę zagryzając anchois z oliwkami. to mnie też całe ciało bolało. Spojrzałem mu arcybiskupiego loszku też mogłem oglądać niebo o każdej porze dnia i w oczy.. to nie jest takie proste — powiedział z uporem.. Powróciłem do ławki i usiadłem chwilę później spojrzałem na niego: obserwował mnie. że jemu jest zimno. Niech będzie ośmiu. — Co mam rozumieć. jestem materialistą i jeszcze nie zwariowałem.. — tylko dlatego. Ustawią się przed nami w szeregu. że popamięta". ale ledwie się poruszyłem. ale nie taki zły.. Nagle zrozumiałem i jak żywcem konają. Ale nie przeoczyła tego ta znaczy. Potem nagle się ocknąłem. Musiałbym wreszcie zrozumieć. że już-już. pewnie mroku i wystarczyło podnieść głowę do góry. Musiał bez przerwy mówić. Zresztą. nie interesowały — Mnie tam nie zimno — odpowiedziałem. którą postawił na brzegu ławki. ale mur nie ustąpi. ale nagłe zdarzyło się coś. po co przyszedł. który rozciąga się wprawiło w zdumienie: obecność tego lekarza przestała mnie raptem nad połową areny. Zadrwiłem: świetlisty krążek zatarł się i poczułem. że godziny boli mnie głowa i szyja. Ja niewiele o tym myślałem i nie strach przed bólem i chciałem pozostać twardy. obchodziły go tylko nasze ciała. o strzałach. Wiedziałem. — Bo ja nie rozumiem. kiedy mnie południe na widok słońca przypominałem sobie knajpę w Sewilli.? Eee. Świeciła marnie. ale oczy jego pozostały zimne. Mały Juan trzymał się z będzie? nas wszystkich najgorzej. o co chodzi. Ha. a nawet cygara. Kiedy. drugi inaczej gubił się wśród swoich myśli. Stał pan z twardoniebieskie i lekkie. i poczuł się dumny z tego. Przesunąłem o czymś myśleć. — Ja mogę być czego nie sposób nazwać. że czuć go było moczem. Padnie komenda: pocieszyć. Niedźwiedzicę. Odezwał się wagi. odważny. Ale to już nie było to. cały siny. poprzedniej nocy zostawiono nas bez — Stanie się z nami coś takiego. w faszystami na koszarowym podwórzu tego dnia. wyciskał ze mnie ostatnie poty. Są chwile. aby odpędzić sen.. że — Czy ty rozumiesz. Pedro wyszedł i wrócił po Zacząłem też mówić ściszonym głosem. światła. pomyślałem sobie. co tylko w mojej Wstałem i podszedłem do kupy miału. aż do przegubu. bo mnie mówiono. jak wyciągnął zegarek i patrzył nań przez chwilę. tak jak on. w — To jest zupełnie jak w koszmarnym śnie — mówił Tom. co mnie znajdował się w cieniu i myślałem o głębokim cieniu. Jeżeli chodzi o ból. od odszedł parę kroków. to go nie oglądanie ziemi na niebie było naprawdę bardzo przykre. jakby straciły na konsystencji. Ocknąłem się raptownie i popatrzyłem na Belga: bałem się. albo też słyszałem przyspieszone bicie serca. a ze spodni jeszcze kapało. jak starca z chorą prostatą. czy od moczu. Ja nie odpowiedziałem nic. Przez moment zapragnąłem je osądzić. chwycił moją rękę: — Pablo. sobie tylko wiadomych. Ale w końcu to ja miałem umrzeć. Chciałbym móc powiedzieć: to było piękne życie. razem będziemy się pocić i razem drżeć z zimna. ale widziałem ją wszędzie. co się stało — powiedziałem. co i on: śmierć nie jest rzeczą normalną.A on dalej coś tam mruczał pod nosem. Jeszcze wczoraj dałbym sobie rękę odrąbać. — Moi drodzy —powiedział — mógłbym się podjąć. było niedokończone. aby wiedzieć. Przypomniała mi się pewna noc. Odniosłem w tej chwili wrażenie. gdybym był Tomem. że to już na fest. byłem najzupełniej spokojny. ale inaczej. Wykręcał sobie ręce.. w jakim się znajdowałem. Czy chciał dotknąć jego karku dla jakichś. Wstałem z ławki. nie chciałem umierać jak zwierzę. bo było skończone. raz nawet zdawało mi się. siedziało cicho i odczuwałem wtedy tylko coś w rodzaju ciążenia. nie chciałem tego. Oczywiście. widziałem wycelowane we mnie lufy karabinów. co to jest — powiedział Tom tonem pełnym przekonania — ale ja się nie boję. musiałem się chwilkę zdrzemnąć. jak ludzie mówiący szeptem u wezgłowia umierającego: Tom dotknął swojej własnej śmierci na tej ławce. potem nagle złapał go za rękę i popatrzył na nią jakimś dziwnym wzrokiem. nie poznawałem go. żartować z dziewczętami: małym palcem bym nie ruszył. że to już się nigdy nie zdarzy: teraz mogłaby długo na mnie patrzeć. co Tom. nic mi się już nie wydawało normalne. Gdy patrzyła na mnie. i odwaliłbym kitę nawet się nie spostrzegłszy. żebym od razu poczuł. Mały Juan zaczął krzyczeć. Zastanawiałem się. A poza tym bałem się koszmarów. rozmawiałem z nim. Ale gdy tylko usiłowałem myśleć o czymś innym. jego dobrze odżywione ciało było mu posłuszne. jakbym był uwiązany do plugawego. Czułem się jednocześnie bardzo znużony i podniecony. Belg nie odpowiedział. Nienawidziłem tej jego poufałości: to była moja wina. — To nieprawda — odrzekł ze złością — ja nie leję. myślę. zawiązane jak worek. tu na podłogę! Między jego rozkraczonymi nogami stała kałuża. po czym szybko cofnął rękę i wstrząsnął się cały. za kobietami. Ale szkoda mi było dwóch godzin życia: przyszliby mnie obudzić o świcie. patrzyłem jeszcze jego oczami i słyszałem jeszcze jego uszami. Teraz już nie chciałem jej widzieć. nie chciałem już myśleć o śmierci. Pablo. że mam umrzeć. Po chwili chłopak podniósł do ust to czerwone łapsko i chciał je ugryźć. Tom aż podskoczył. powinienem był cicho siedzieć. spędzona na ławce w parku w Grenadzie: od trzech dni nie miałem nic w ustach. zanieść od was jakieś słowo pożegnania czy jakąś pamiątkę waszym bliskim. olbrzymiego robaka. na przykład smaku manzanilli czy też wspaniałych kąpieli w małej zatoczce niedaleko Kadyksu. Miał ruchy żywego człowieka i troski żywego człowieka: trząsł się z zimna w tej piwnicy. którego byk rozszarpał na arenie podczas Ferii w Walencji. jak bliźniaki. patrzeć na nie. czy to prawda. Patrzyliśmy wszyscy trzej na niego. pozostałbym nadal całkowicie obojętny: parę godzin czy parę lat czekania to w gruncie rzeczy wszystko jedno. w środku. to był zaledwie szkic życia. byle tylko zobaczyć ją na chwilę. nie mogłem się powstrzymać. jakby się bał. Usiadł okrakiem na ławce i wpatrywał się w nią z uśmiechem. Domyślałem się. w sposobie. Zacząłem się śmiać i jeden ze strażników ocknął się na ten odgłos. jedynie dlatego. A wiedziałem. przystałem do anarchistów. Ale pomyślałem sobie. na dobrych parę miesięcy straci ochotę do życia. Wracały twarze i zdarzenia. Byłem sam. Tom wstał i poszedł się odlać w kąt piwnicy. Zapytał z fałszywą troską w głosie: — Czy pan się może źle czuje? Tom nie odpowiedział. ale też zwróciłem uwagę. oznajmiono mi. patrzyliśmy na niego i wysysaliśmy z niego życie jak wampiry. jakbym był nieśmiertelny. Przez chwilę patrzył na nas z przerażeniem. Belg zbliżył się do nas. Gdybym chciał. A my byliśmy tu jak trzy cienie. Pomyślałem o jej pięknych. Tom też był sam. Nie chciałem już myśleć o tym. I po co? Chciałem wyzwolić Hiszpanię. że umrę w ten sposób. Pogłaskał chłopca po głowie i karku. po czym spojrzał na mnie zaintrygowany: — Nie chcesz nic przekazać dla Conchy? — Nie.Nie mam nikogo. gdy dowie się o mojej śmierci. gdybym wiedział. Niczego nie żałowałem: było mnóstwo rzeczy. nie spuszczając z niego oczu. ono samo trzęsło się z zimna i samo się pociło.. Mały pozwalał się głaskać. czerwoną dłoń. nie bawiłbym się w dotykanie ławki. Przepłynęła mi przed oczyma twarz młodego naganiacza. Ale to mnie bynajmniej nie uspokajało: wszystkie odczucia mojego ciała wydawały mi się dziwnie podejrzane. nie do zniesienia. ale śmierć wszystko odarła z uroku. co było w nim. Dlatego mu o niej powiedziałem. Tom. ale bałem się. W pewnej chwili pomacałem spodnie i poczułem. Zresztą najczęściej nie reagowało już prawie zupełnie. że czas tak szybko płynie. dobrych oczach. mógłbym mówić to wszystko. Miałem ochotę pomacać swoje spodnie w kroku. których mógłbym żałować. jakąś odrażającą obecność tuż przy mnie. ani ta kupa miału węglowego. jakby należało do kogoś innego. poszedłbym za nimi. noc otaczała nas niby bezkształtna. Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął deski. ale na wszelki wypadek poszedłem się odlać na kupę węgla. uwielbiałem Pi y Margalla. był to jeden jedyny raz tej nocy. zgadzałem się z każdym jego słowem. Były wśród nich dobre i złe — przynajmniej przedtem na takie je dzieliłem. Właściwie na niczym mi już nie zależało. jak o mało nie zdechłem wtedy z głodu. My już nie czuliśmy swoich ciał — a przynajmniej nie czuliśmy już ich w ten sposób. jeszcze na wpół śpiący. przemawiałem na wiecach: wszystko traktowałem z taką powagą. co się z nim dzieje. dla odmiany. Belg coś tam zapisywał w notesie. że myślę to samo. nie patrząc na mnie. Oczywiście. kiedy już prysło złudzenie nieśmiertelności. czy też uległ odruchowi współczucia? Jeżeli zrobił to pod wpływem współczucia. że mam umrzeć. nie wiedziałem. Ale on wygładzał sobie wąsy. Tylko drażniło mnie to. błagałem ich o litość. Nie chciałbym jej nawet wziąć w ramiona: brzydziłem się własnego ciała. za wolnością. Przypomniałem sobie zdarzenia: jak to w 1926 roku byłem przez trzy miesiące bezrobotny. że nic z nas nie zostanie? Wyrwałem mu rękę. z dokładnością do pięciu minut będziemy o tym samym jednocześnie myśleć. jak to się skończy. usiadł i zamilkł. świnio. z których wyciekła wszystka krew. Jakże zażarcie Autor : Jean-Paul Sartre uganiałem się za szczęściem. że nie jesteśmy takimi samymi ludźmi jak on. Zbliżył się w końcu do małego Juana. sam mu o niej powiedziałem ubiegłej nocy. Przeżywałem chyba ze dwadzieścia razy z rzędu swoją własną egzekucję. zacząłem przechadzać się wzdłuż i wszerz po piwnicy i rozmyślać. to były jego irlandzkie komedie. Ale ten spokój był straszny. błagał: — Ja nie chcę umierać. Concha będzie płakała. słuchałem jego słów. czy od potu. Wrócił do ławki zapinając po drodze rozporek. powiedz mi. na ławkę. lecę w dół. I odkąd wiedziałem. ani wredna morda Pedra. że nie mamy z sobą nic wspólnego. jej spojrzenie i tak nie dotarłoby do mnie. Życie moje leżało przede mną zamknięte. Belg ledwie wyrwał mu rękę i cofając się zatoczył aż pod ścianę. Byłem upokorzony: od dwudziestu czterech godzin przebywaliśmy razem. Bezładna masa wspomnień wróciła mi na pamięć. że ją złamie. ot. Tom odczekał chwilę. o moim przeżytym życiu. że przez całą noc. jakby zdumiony. Mówił tylko po to. byłem strasznie zmordowany. Żyłem z nią od roku. patrzyłem na Belga. nic nie zauważył. co zdarzy się o świcie. jakby w roztargnieniu. przez cały czas wystawiałem tylko weksle na wieczność. ani ławka. że są mokre. że potrafiłbym zasnąć: od czterdziestu ośmiu godzin nie zmrużyłem oka. Gdyby teraz. Nagle Belgowi przyszła doskonała myśl do głowy. Ja. twarz jednego z moich wujów. nie ona. że mogę spokojnie wracać do domu. czułem. Belg bez słowa popatrzył na kałużę. jak mogłem spacerować beztrosko. nie zdaliśmy sobie sprawy. i pomyślałem sobie: „Cóż za kłamstwo od początku do końca!" Nic już nie było warte. Uśmiechnąłem się. natykałem się co chwila na frazesy albo na pustkę. A teraz byliśmy do siebie podobni jak bracia. Bydlę! On to zrobił naumyślnie. Belg wyciągnął zegarek. jak na żywego człowieka przystało. bo było szare i zlane potem — i nie byłem pewny. — Co się stało? — zapytał zupełnie ogłupiały. ja nie chcę umierać! Tytuł : Mur -3z5- . że się nie boję. wiedziałem dobrze. co robisz. przecież nic nie czuję. Tom mruknął: . panującego nad swoimi muskułami — on mógł myśleć o jutrze. zachowując dyskretny dystans. na kupę miału węglowego. nie mogłem o mojej śmierci myśleć z całą jasnością. Chwilami jeszcze je czułem. że krzyczałem przez sen. że jestem wolny. Wystarczyło mi rzucić okiem na lampę. że mieliśmy razem wykitować. w stanie. Słowo daję. że ześlizguję się. celów zawodowych. czy jej bym się też nie brzydził. nawet nie mogłem sobie przypomnieć. Ale nie można go było osądzić. Zerknąłem na niego bokiem i po raz pierwszy wydał mi się jakiś dziwny: śmierć miał wypisaną na twarzy. Ciągnęli mnie pod mur. Musiałem dotykać go. Czuć go było uryną. — Nie wiem. skończone.. ale to już nie byłem ja.. niczego nie rozumiejąc. ze względu na moje ciało: moje ciało. To wszystko nie trzymało się kupy. — Lejesz w portki. Drugi spał głęboko i jego szeroko otwarte oczy błyskały wywróconymi białkami. że mam przed sobą całe moje życie jak na dłoni. wyrywałem się. jakbym się znajdował w pikującym samolocie. aby nie musieć myśleć. bo on był żywy. Powiedział: — Wpół do czwartej. powiedziałem: — Patrz. w jaki wszystkie przedmioty odskoczyły nagle ode mnie. jeśli oczywiście zezwoli na to administracja wojskowa. i Tom pewnie też: tylko Belg nic nie rozumiał i uśmiechał się dobrotliwie. a przecież wszystko. twarz Ramona Gris. w przedmiotach. byłem rozjuszony jak zwierzę. ciemna masa. nie chciałem umierać. to jakby jakiś prąd przepływał z jej ciała do mojego. nic jej nie miałem do powiedzenia. swobodnie rozkraczonego. że wszystkie przedmioty wyglądają jakoś dziwnie: były lekko zatarte. chciałem przedtem zrozumieć. nagle musiał zrozumieć. kiedy się zaczęła. Trzymał rękę Belga w swoich dłoniach i doprawdy nic nie było zabawnego w dwóch szarych rękach ściskających tę tłustą. że są jeszcze ludzie. Tom upuścił papierosa. że lituje się nad sobą. — Nie on pierwszy się fajta — rzekł porucznik. czy on. — Jedziemy. Wolałem raczej umrzeć niż wydać Ramona Gris. Trochę może później ode mnie. Tom wyszedł pomiędzy dwoma żołnierzami. żeby ze mną od razu skończyli. Mnie okropnie chciało się śmiać. Dwaj pozostali szli z tyłu. Przez chwilę. Tom patrzył na niego pustym wzrokiem i nie miał już nawet ochoty go pocieszać. Każdy jego gest obliczony był na to. Wiedziałem też. Żołnierze chodzili po podwórzu. — Sądziłem. Ten. — Czego oni się tam szwendają? Przecież nie będą strzelać po ciemku? Po chwili przestaliśmy słyszeć kroki. — No i co — zapytał grubas — namyśliłeś się? Patrzyłem na nich z ciekawością. Pedro wstał. a czuć mu było z ust. zaraz i po was przyjdą. wydawali mi się niespełna rozumu. ani papierosa. Zwrócił się do Toma: — Chodźcie już. aby onieśmielić człowieka. Myślałem. że nerwy to nie postronki. W pralni usiadłem sobie na stołeczku. — Zaczyna się — powiedziałem do Toma. Mały grubas nie odrywał ode mnie wzroku. chciałem umrzeć przyzwoicie i o niczym innym nie myślałem. ale nie tak znowu bardzo. — Wstać! — powiedział porucznik. Popatrzył na mnie twardo przez szkła. zostałem sam. jak na rzadkie okazy owadów. Ja nie chciałem. Kopnął mnie bez przekonania i zamilkłem. i zacząłem się zastanawiać. stanął pod otworem w suficie i patrzył w niebo czekając na świt. Dwóch żołnierzy ujęło go pod ręce i postawiło na nogi. bynajmniej w niej nie zainteresowany: bohaterski uparty więzień. chyba żeby mnie zaczęli torturować (jakoś o tym na szczęście nie myśleli). czułem. to zobaczysz. określone i bynajmniej mnie nie interesowało. A oni zajmowali się wyszukiwaniem jakichś nazwisk w swoich papierzyskach. Nie rozumiałem. cztery kilometry za miastem. Wiedzieli. co to się stało. śmiertelnie poważni falangiści z wąsami i ludzie w mundurach przeszukujący gorączkowo pusty cmentarz — było w tym wszystkim coś nieodparcie komicznego. która godzina. jednocześnie z ochotą do życia. ani alkoholu. i w ten sposób spodziewali się mnie załamać. zobaczyłem jego wątłe ramiona. Drugi oficer z indolencją podniósł bladą dłoń. Przez chwilę staliśmy tak naprzeciw siebie. ale nie myśli o śmierci. którym się chce bawić w takie głupstwa. Z oddali doszły do nas odgłosy wystrzałów. Ale grubo się mylili. — Zaczekajcie tutaj. Ćmiąc cygara przeglądali jakieś papiery. Powiedział do kolegi: — Ale chłodek! Piwnica powoli szarzała. A ty — zwrócił się do mnie mały grubas — jeśli powiedziałeś prawdę. Ale gdy tylko go puścili. Chciałem im zrobić kawał. do małego pokoiku. Tom poprosił lekarza o papierosa. że jak zacznę ryczeć. Powiedziałem: — Wiem. Dlaczego? Przecież nic mnie już z nim nie łączyło. nie. Salwy dolatywały mnie w równych mniej więcej odstępach czasu. Drzwi się otworzyły i wszedł porucznik z czterema żołnierzami. Darujemy ci życie. Ta indolencja była też udawana. Wyobrażałem ich sobie. zwalił się na ziemię jak kłoda. wyszamerowani oficerowie ze swoimi szpicrutami i lśniącymi oficerkami to byli też ludzie. W wygodnych fotelach siedziało tam dwóch oficerów. jak porywają się z krzeseł. Ale nie nad ich propozycją. uganianiem się za innymi ludźmi. jak czas upływa. Juan nie poruszył się. nic mnie to nie obchodziło. dobrze to musieli sobie obmyślić. A jednak siedziałem tu. gdzie się ukrywa. żadne życie nie miało wartości. Po godzinie przyszli po mnie i zaprowadzili mnie na pierwsze piętro. gdzie czekali ci oficerowie. rozstrzelamy go bezzwłocznie. bo czułem się bardzo zmęczony. jakby mnie chciał w ziemię wdusić. przez sekundę chciałem i ja zapłakać. ośmielali się mieć własne zdanie o przyszłości Hiszpanii i innych sprawach. i poczułem się nagle nieludzki: nie mogłem się zdobyć na litość ani w stosunku do innych. to już nie potrafię nad sobą zapanować. To wszystko było z góry wiadome. gdzie ukrywa się Gris: u swoich kuzynów. myśląc o ich minach. Chciałem tylko zrozumieć powody swojego postępowania. jak jeden po drugim otwierają wszystkie grobowce. gdzie śmierdziało cygarem i panował nieznośny upał. a ja czekałem spokojnie pod strażą falangistów. Od czasu do czasu uśmiechałem się. uderzając się raz po raz szpicrutą po cholewach. ale zamilkł.Przebiegł przez całą piwnicę z wzniesionymi do góry rękami i rzucił się z płaczem na siennik. Żołnierze zawahali się. niosąc chłopca pod pachy i za nogi. ale wolałbym. że słowa dotrzymam. Od tej chwili strzały nie milkły już ani na chwilę. Pomyślałem: „Ale ze mnie uparciuch!" I ucieszyłem się jakoś serdecznie. Wiedzieli. ziewnął szeroko i podszedł zgasić lampę. Pedro wskazał na niego palcem. Ja byłem uparty. — Zdaje się. Zobaczyć. Tytuł : Mur -4z5- . Nie robił tego. — No co? Zrozumiano? — Nie wiem. choroba jest o wiele poważniejsza. mnie to nawet śmieszyło. Ale jeśli strugasz z nas wariatów. zapłakać z litości nad sobą. gdzie on się ukrywa. jeśli powiesz. Oglądałem tę sytuację jak ktoś z zewnątrz. Belg i obydwaj strażnicy też wyszli. Wiedziałem wprawdzie. Ale przecież nie dlatego godziłem się za niego umierać: jego życie nie miało większej wartości od mojego. — Musicie go zanieść we dwójkę. naturalnie. a teraz zamykali mnie w pralni. Powiedziałem mu jeszcze: — Wąsy byś sobie zgolił. że on lepiej może służyć sprawie Hiszpanii niż ja. Po upływie pół godziny mały grubas wrócił sam jeden. po każdej wzdrygałem się. to mnie sobie na zawsze popamiętasz. że ma umrzeć: nic z tego! Odepchnął mnie gwałtownie i usiadł. Uważał też za stosowne chuchać mi prosto w nos. wiedziałem. Wyjechali w wielkim rejwachu. aby włosy za życia obrastały mu twarz. Zwróciłem się do jednego z prowadzących mnie falangistów i powiedziałem: — Widzieliście tego szczura? Nie odpowiedział. których chcieli zamykać do więzienia czy wręcz likwidować. — Nazywasz się Ibbieta? — Tak. Przyszli po mnie i zaprowadzili z powrotem do pokoiku. Gdy skierowałem się do wyjścia. potem kazali mi jeszcze czekać przez godzinę w piwnicy. podczas gdy rozstrzeliwali Juana i Toma. Postawią człowieka pod mur i będą do niego strzelać aż do skutku: czy to będę ja. nie miało najmniejszego znaczenia. że ich wystrychnąłem na dudków. ale w dupie już miałem i Hiszpanię. Po drodze szczur wyskoczył nam spod nóg i bardzo mnie to ubawiło. porucznik zatrzymał mnie: — To wy jesteście Ibbieta? — Tak. co robią: całą noc spędziłem w oczekiwaniu egzekucji. Oczywiście. dopinają pośpiesznie pasy i zaaferowanym głosem rzucają rozkazy. Tamci zostali pewnie jeszcze na cmentarzu. odkąd Belg powiedział nam. i anarchistów. Trzeba było znacznie więcej. gdy przekonają się. Ale zdarzyło się coś wręcz przeciwnego: rzuciłem okiem na chłopca. Ale zagryzłem zęby i ręce wcisnąłem do kieszeni. chodziło o większą stawkę: chciał nade mną zapanować. którzy mieli umrzeć. gdzie jest Gris — odpowiedziałem. — Steinbock? Tom nie odpowiadał. Ale podskórnie. że to na tamtym podwórzu. Zdawałem sobie sprawę ze wszystkich ich sztuczek i zdumiewałem się. Falangista nosił wąsiki. cenić go — za tę jego twardość. mogłem się uratować wydając Grisa i nie mogłem się na to zdobyć. — Zabierzcie go do pralni. patrzył na drzwi. że każe mnie natychmiast rozstrzelać. Był ponury i brał siebie bardzo na serio. który gorączką broni się przed chorobą. — Juan Mirbal? — To ten na sienniku. ale pełen werwy. Wydawało mi się to śmieszne: po prostu upór. Skoczyli na równe nogi. Nie omdlał: oczy miał szeroko otwarte i tylko łzy płynęły mu po policzkach. Autor : Jean-Paul Sartre Ci dwaj butni. Czułem się otępiały. Jednocześnie z całej siły wpijał mi paznokcie w mięśnie. — Dajemy wam kwadrans czasu do namysłu — powiedział z wolna. jednocześnie z miłością do Conchy. Tom podniósł się z ławki. Znajdziecie go w jakimś grobowcu albo w szałasie grabarzy. przyprowadzicie go za piętnaście minut. Moles. że nie zdradzę jego kryjówki. że wyjechał do Madrytu. Chciał coś dodać.Świta. weźcie piętnastu ludzi od porucznika Lopeza. Moja przyjaźń do niego umarła na krótko przed świtem. Ta ich skrzętna pracowitość wydawała mi się rażąca i groteskowa: nie umiałem już wczuć się w ich położenie. Właściwie nie miało to najmniejszego sensu: mały hałasował więcej niż my. że pozwala. Było jeszcze zupełnie ciemno. Powiedział: — Twoje życie za jego. Wyszli. Wstał. Powiedział: — Chodź tu bliżej. ani do siebie. aby mi sprawić ból. Nie przestałem. Kiedy nie występuje już nawet gorączka. aby sprawić na mnie wrażenie dzikiej i drapieżnej bestii. wziął mnie za ramiona i popatrzył na mnie takim wzrokiem. był krępy i gruby. który wiedział o tym. Powiedziałem do Toma: . Płakał: widziałem. minuta po minucie. ale był lżej od nas dotknięty: był jak chory. który mnie pytał. ty bucu! Wydało mi się zabawne. kiedy usłyszałem głos Toma: — Słyszysz ich? — Tak. — Gdzie jest Ramon Gris? — Nie wiem. ale powstrzymywałem się w obawie. Podszedłem bliżej. bo chciałem zachować się przyzwoicie. Miałem ochotę wyć i wydzierać sobie włosy z głowy. Na cmentarzu. tam już sobie z nim poradzimy. Jeśli do tego czasu nie zmieni zdania. wstrząsane szlochem. — Kapujesz? — powiedział Tom. Powiedziałem sobie: „Chcę umrzeć przyzwoicie". wzruszył tylko ramionami i żołnierze mnie wyprowadzili. że mnie. że ujrzę ciebie jeszcze przy życiu. opamiętałem się siedząc na ziemi: śmiałem się tak serdecznie.? — Rano. — Na cmentarzu? — Tak. że łzy napłynęły mi do oczu. musiało się tym skończyć.. — Grisa już mają. No. gdzie jestem. ale skoro go wzięli. — Aresztują wszystkich. — Na cmentarzu! Świat zaczął kołować mi w oczach. — Nie wiem — powiedział. Znaleźli go w szałasie grabarzy. nie? Sam powiedz. to ukryję się na cmentarzu". co myślą inaczej niż oni. ale nie odpowiedziałem im słowem: już nawet nie wiedziałem. Powiedział do mnie: — Ty szczęściarzu! Nie myślałem. Poznałem wśród nich Garcię. — Po zakończeniu działań wojennych oddany będzie pod sąd. nie rozstrzelają? — W każdym razie nie teraz. Przeszedł mnie dreszcz. — Za co? Garcię nie zajmował się polityką. Zaczął do nich strzelać i zabili go jak psa. kilku starców. Jego wina.. Nie wyglądało. Powiedział: „Zamieszkałbym u Ibbiety. żeby był specjalnie zbity z tropu. Zacząłem krążyć naokoło trawnika. — Już mnie skazali na śmierć — powiedziałem — ale potem coś im się odmieniło. — Kiedy go. Oczywiście byli tam dziś rano. Co potem. to już nie moja sprawa. Pod wieczór wpędzono na dziedziniec kilkunastu nowych więźniów. Na dziedzińcu znajdowało się blisko stu więźniów. Powiedziałem: — Ale dlaczego? Nie odpowiedział. ale on już nie chciał nic nikomu zawdzięczać. niech dołączy do innych — powiedział.. Zaczepiło mnie paru współwięźniów. piekarza. W południe dano nam jeść w refektarzu. Zapytałem: — Znaczy. Musiałem ich znać. — Mnie aresztowali o drugiej — powiedział Garcia.Oficer spojrzał na mnie. dzieci. Nie mam pojęcia dlaczego. (tłumaczenie: Jerzy Lisowski) Autor : Jean-Paul Sartre -5z5- Tytuł : Mur . — Zabierzcie go na dziedziniec. Nie brakowało przecież gości. kobiety. jak ogłupiały. Ściszył głos. głupio. Myślałem. co by go przechowali. że źle go zrozumiałem. We wtorek pokłócił się o coś z kuzynem i wyprowadził się od niego.. Ciągle nie mogłem zrozumieć.